Czy podsumowując swoją dotychczasową karierę
czuje się pan człowiekiem szczęśliwym? MARCIN
ZAJĄC: Sądzę, że tak. Jako dwudziestoletni chłopak przeszedłem do
drużyny Widzewa, ówczesnego mistrza Polski. Zgłaszał się po mnie także ŁKS. Jednak
tylko klub z Alei Piłsudskiego złożył mi konkretną propozycję i dlatego jestem
widzewiakiem. Zresztą mogłem nim być już rok wcześniej.
Dlaczego więc nie zdecydował się pan na transfer w 1995
roku?
Bowiem oferta nie była tak konkretna jak ta złożona rok później, kiedy do siedziby
Startu Łódź przyjechali prezes Dzieniakowski z dyrektorem Wojciechowskim i załatwili
wszystko jak należy. Bardzo chciałem przejść do Widzewa, gdyż kibicowałem mu od
dzieciństwa.
Czy trudno było się przestawić z tej roli i już jako
pilkarz wchodzić do jednej szatni z tymi, których się podziwiało?
Na pewno z początku miałem trochę tremy. Przeskok z trzecioligowej drużyny do
mistrza Polski jest olbrzymi. Jednak byłem pozytywnie zaskoczony, gdyż nowi koledzy
przyjęli mnie bardzo miło. Nie sądziłem, że w Widzewie może być tak sympatyczna
atmosfera.
Jednak początki nie były łatwei grywał pan tak zwane
ogony. Czy nie miał pan chwil zwątpienia, że transfer do Widzewa nie był trafnym rozwiązaniem?
Takie obawy były naturalne. Pomyślałem jednak, że nie mogę zmarnować okazji, gdyż
podobna może już się nie powtórzyć. Wierzyłem, że w końcu trenerzy dadzą mi jakąś
szansę. Czas pokazał, że zrobiłem dobrze.
Już w pierwszym sezonie gry w barwach Widzewa miał pan okazję
zaprezentować się w europejskich pucharach. W następnym sezonie, podczas meczów z Parmą,
był pan już jednym z lepszych zawodników Widzewa. Czy zaprocentowało doświadczenie z
występów przeciwko Atletico i Steaui?
W pierwszym sezonie miałem okazję zagrać w pucharach dlatego, że sytuacja kadrowa
Widzewa momentami wyglądała fatalnie. Pamiętam, że w Bukareszcie byłem jedynym
zdrowym na ławce rezerwowych. Ale dobre występy przeciwko Parmie nie wynikają raczej z
wcześniejszych doświadczeń w europejskich pucharach, gdyż grałem w nich za krótko.
Wpływ na niezłą postawę miał raczej fakt, że trener Smuda dał mi szansę w lidze.
Drogę do podstawowego składu otworzyła mi sprzedaż Sławomira Majaka i Jacka Dembińskiego.
Gdyby oni zostali w Widzewie, trudno byłoby mi się przebić...
Pewniakiem w Widzewie był też Marek Citko, ale zmagał się
z kontuzją...
Tak. Można nawet powiedzieć, że stałem się podstawowym zawodnikiem od chwili, gdy
Marek zaczął mieć problemy zdrowotne.
A czy to prawda, że także debiut w reprezentacji młodzieżowej
zawdzięcza pan kontuzjom innych?
Nie chciałbym, aby wyszło na to, że wszystko osiągam na skutek urazów konkurentów
do drużyny. Niemniej faktem jest, że trener Lorens w meczu przeciwko Szwedom wielkiego
pola manewru nie miał. Debiut ten był bardzo dla mnie udany, bowiem tuż po wejściu na
boisko strzeliłem gola. Trener był chyba ze mnie zadowolony, skoro dalej mnie powoływał.
Na większą liczbę występów w młodzieżówce nie pozwolił mi limit wieku.
Ale niebawem zagrał pan w pierwszej reprezentacji Polski!
Trener Wójcik dał mi szansę na debiut w meczu z Litwą. Myślę, że był to udany
występ. Wystąpiłem też w przegranym, niestety, 0:4 meczu z Paragwajem, ale odniosłem
kontuzję. Jednak trener Wójcik o mnie nie zapomniał, o czym świadczy fakt powołania
na mecz z Ukrainą. To były jak na razie moje jedyne trzy występy w reprezentacji
Polski. Mam nadzieję, że nie ostatnie.
Urazy to nieodłączny element piłkarskiej kariery. Pan tego
doświadczył w tym sezonie.
Tak. Ta kontuzja jest dla mnie bardzo przykra. Doznałem jej w ligowym meczu z Legią w
Warszawie. W ferworze walki uszkodziłem więzadło krzyżowe. W tej chwili jestem już po
operacji.
Czy zagrożona wtedy była pana dalsza kariera?
Następnego dnia po kontuzji miałem zrobione USG. Jednak nie było ono zbyt wyraźne i
lekarze nie mogli wystawić konkretnej diagnozy. Stan niepewności trwał ponad dwa
tygodnie i spędziłem je na różnego rodzaju konsultacjach. Na pewno ten okres był dla
mnie jednym z najtrudniejszych. W końcu jednak zrobiłem rezonans magnetyczny i wyjaśniło
się, że to więzadło krzyżowe i muszę przejść operację. Odbyła się ona w
prywatnej klinice w Warszawie i przebiegła pomyślnie. Teraz cały czas chodzę na
zabiegi i wyczekuję powrotu na boisko.
Marek Citko bardzo narzekał, że gdy był kontuzjowany,
prezesi Widzewa mało interesowali się jego losem. Czy pan również ma takie odczucia?
Wolałbym nie komentować tego, co mówił Marek i na to pytanie nie odpowiadać. Często
jestem w Widzewie i spotykam się z kolegami. W najbliższym czasie mam spotkać się z
działaczami Widzewa. Od powrotu do pełni zdrowia zależy też tempo rozmów odnośnie
mego kontraktu, który kończy się w czerwcu tego roku. Nie narzekam na klub, a że
jestem z Łodzi - chciałbym nadal grać w Widzewie.
Czy koszty operacji opłaca pan z własnych pieniędzy?
Tak. Zarówno koszty operacji jak i rehabilitacji. Jestem jednak ubezpieczony i mam
nadzieję, że poniesione wydatki zostaną mi zwrócone. Moim głównym celem jest teraz
możliwie najszybszy powrót na boisko. Przecież tak niedawno rozpocząłem piłkarską
przygodę w podstawowym składzie Widzewa i nagle, tak gwałtownie, się skończyła.
Wierzę, że gdy wrócę - znajdzie się dla mnie miejsce w jedenastce, choć zdaję sobie
sprawę, że bardzo trudno będzie je wywalczyć. |