Po tym galowym rozpoczęciu tłumy ruszyły na salę biesiadną. Nie można jej nazwać było innymi słowy, gdyż takiej metamorfozy doznała stołówka. Na ścianach błyszczała galowa dekoracja, na czele ze świetlnymi freskami, doskonałym czyimś wynalazkiem. Były co prawda pewne kłopoty: ludzie musieli chodzić po krzesłach, na skutek zbyt ciasnego umieszczenia stołów; dziwnie też były rozmieszczone wizytówki, przy których mieli siadać goście. Poza tym gdy już wszyscy zasiedli, zapanowała pewna konsternacja, gdyż przed oczami widniały stoły zastawione różnymi smakołykami, a sygnał do rozpoczęcia uczty nie następował. W końcu jednak pani Monika Jędrzejewska dała upragniony znak. Zaczęto także roznosić gorący barszcz z pasztecikami. Gwarno było i wesoło, a przy okazji łakoci co nie miara, ale za długo by trzeba wymieniać po imieniu wszystkie dobre rzeczy, których można tam było zaznać. Według niektórych jednak brak było choćby tej sympolicznej lampki szampana, aby biesiadę uczynić prawdziwą
Gdy wszyscy najedliśmy się i nadysputowali do syta zaproszono nas do sali balowej, która się w międzyczasie przedzierzgnęła w teatr. Zaprezentowano nam przedstawienie krew w żyłach mrożące, ale z pewnością pouczające, a na dodatek wzbudzające salwy śmiechu. Nastrój spektaklu przypominał nam, że to karnawał pełną gębą. A karnawał na Bednarskiej, to nie byle co. Przedstawienie podobało się tak, iż aktorzy kilka razy musieli wychodzić, by się kłaniać.
Co się potem działo! Z początku więcej w kuluarach było ludzi niż na parkiecie, ale sytuacja ta dość szybko się zmieniła. Sala zaczęła wirować, bujać się i trząść, jako że nie zabrakło żadnej muzyki dla gustów gości, ani chętnych do tańca do żadnej muzyki. Dało się przy tym zauważyć wyraźnie występowanie praw fizyki kwantowej dla obiektów w skali makro (czyli większych od przeciętnego ucznia podstawówki). Oto im żwawsza była muzyka (działająca tu jak płomień) tym częściej zderzały się cząsteczki-osoby, oraz tym mniej osób tańczyło w parach, a więcej samodzielnie. Apogeum zderzalności zaś przypadło jak zwykle na pogo. Wśród tańców nie mogło zabraknąć oczywiście nieśmiertelnej MAKARENY i to dwukrotnej.
Całe szczęście przez cały czas czynny był bufet dostarczający dowolnych ilości napojów zimnych, napojów gorących, oraz śmietanki i cytryny do tych ostatnich. Koło dzbanów z sokami tłum był jednak największy.
Po pewnym czasie, gdy wszyscy zaczęli powoli ciążyć ku stolikom dyskusyjnym, ogłoszono poloneza powtórnie i tym razem, o wiele weselej, choć nie bez drobnych pomyłek, wielki korowód ruszył falą w rytm melodii sławiącej Warszawę i napełniającej serca wielkością. Po polonezie z głośników ryknęło "Zbudujemy nowy dom!", a my ruszyliśmy wnet tak siarczystym marszem, że jeszcze chwila i rzeczywiście musielibyśmy od nowa szkołę budować.
Zaraz po tym klasy jęły ustawiać się do zdjęć grupowych, aby utrwalić niepowtarzalne kreacje jednej nocy i tę atmosferę wyjątkową, przy czym każda klasa rozrosła się o kilku nowych obywateli, tak że ciasno w kadrze się zrobiło.
I znów były walce, twisty, rap i makarena. Trwało to jeszcze do godziny wpół do drugiej. Wtedy to część świętujących pojechała na dokańczanie do Jana Cybisa, inni zaś grzecznie rozjechali się do domów, zabierając na pamiątkę trochę smakołyków z pełnych (!) wciąż stołów owiniętych w kawałki niepotrzebnej już dekoracji. Zostali tylko ci, którzy przez cały czas szaro i cicho wykonywali swoją pracę, aby późną nocą sprzątać szkołę - by uczynić z tego szalonego i wspaniałego miejsca - jak z jednonocnego kwiatu paproci - z powrotem miejsce do nauki.
•Woy